Partnerstwo to jednak nie jest fifty-fifty
- Aleksandra Kłos
- 22 sie
- 4 minut(y) czytania
Kocham, gdy wszystko ma swoje miejsce. W pudełeczku z wydrukowaną naklejką opisującą zawartość. Gdy ubrania wiszą w szafie kategoriami. Książki ułożone na półce kolorystycznie, bo nie pamietam autora, ale pamiętam kolor grzbietu. Przyprawy w szklanych słoiczkach. Półki w lodówce podzielone na nabiał, resztki obiadowe, słoiki. Notes na myśli, notes do pracy, notes na pomysły. Przegródka na długopisy czarne, zielone i ołówki. Aplikacje w telefonie ułożone zgodnie z ich zapotrzebowaniem, z łatwym dostępem do kalendarza i muzyki. Gdy mój świat jest ułożony w takie małe kategorie, wiem jak się w nim poruszać, wiem, co mam i czego mi brakuje. Zasady są jasne, dostosowane do moich potrzeb. I chociaż utrzymanie porządku nie zawsze przychodzi mi łatwo, tak nawet największy chaos potrafię ogarnąć w minutę, bo wszystko idzie na swoje miejsce, wszystko ma swój dom.
Gdy przyszło mi dzielić dorosłe życie z drugim człowiekiem, moje próby zrozumienia i ułożenia świata w pudełeczka ewoluowały z każdym rokiem. I tak jak materialne sprawy typu ubrania, dokumenty, jedzenie w lodówce i sprzęt do drobnych napraw udało się opisać naklejkami na odpowiednich półkach, tak obowiązki domowe, opłaty, organizacja życia, wydarzenia i plany dzielnie opierały się kategoryzowaniu „kto i co”. Najprostszym rozwiązaniem było podzielenie wszystkiego na pół - zakupy na pół, opłaty na pół, ty robisz pranie, ja gotuję, ty myjesz auto, ja okna. Działało to względnie dobrze przez wiele lat, chociaż co jakiś czas pojawiał się temat „ja robię więcej niż ty”. To zawsze kończyło się kłótnią, morzem wylanych łez, długimi rozmowami o zmianach, które wprowadzimy, by ostatecznie znów wpaść w sidła wątpliwego podziału życia na pół.
Dorastanie w czasach, gdy kobiety starsze ode mnie otrzymały od świata zielone światło na korzystanie z jego dobrodziejstw tak, jak mają na to ochotę, dało mi jasny komunikat - wszystko, co robi mężczyzna, ty możesz zrobić tak samo, a nawet lepiej. Możesz pracować, zarabiać, naprawiać, budować, wyjeżdżać, spotykać się. Możesz to wszystko i jeszcze więcej. Bardziej, mocniej, szybciej. I w ten sposób wytworzyła się we mnie hiperniezależność, której owocem stało się przekonanie, że ja mężczyzny do życia nie potrzebuję - ja go mogę chcieć. Los jednak chciał, że tej teorii w rzeczywistości nie mogłam wypróbować, bo kończąc w tym roku trzydzieści jeden lat, od trzynastu jestem w stałym związku z jednym mężczyzną. Zatem mogę tylko śmiało podejrzewać, że jestem z nim z powodu tego, że chcę z nim być, a nie dlatego, że potrzebuję tego do przetrwania. Ta wyssana z mlekiem wszystkich kobiet wczesnych lat dwa tysiące hiperniezależność przyczyniła się również do tego, że zgubiłam po drodze obserwację mężczyzn. Czym oni się zajmowali? Kim byli? Co robili? Jakie mieli role? W jakie pudełka siebie wkładali? Widziałam kobiety robiące wszystko, ale gdzie byli w tym czasie mężczyźni? Co im zostało? Mój mózg przypomina chwilami współczesną reedycję Seksmisji, ale w ładniejszych strojach.
Zatem podzielenie całego życia na pół wydawało się najprostszą opcją, gdy przyszło mi mieszkać z mężczyzną. Sprawiedliwie. Ale też nie wiedziałam jak inaczej. Jedyne co znałam i mi odpowiadało to „wezmę na siebie wszystko, bo wtedy będzie zrobione tak, jak tego chcę”. A tego nie chciałam - wiedziałam czym kończy się pielęgnowanie syndromu Atlasa i tam napewno nie chciałam iść.
Ale potem pojawiło się dziecko. I podział fifty-fifty stał się żartem. Na każdej płaszczyźnie.
W mojej pracy w szkole mocno stawiam na wykorzystanie naturalnych talentów, czyli gdzie nie dowieziesz wiedzą, dosztukujesz tym, co w tobie najmocniejsze. Gdy uczennica przejawiała nikły talent do języków obcych (pomimo ogromnych starań jej, moich i rodziców), wprowadziłam do każdej lekcji śpiewanie piosenek znanych z popkultury. A że dziewczynka była zakochana w teatrze i była największą drama queen jaką znałam, chciała te piosenki śpiewać najgłośniej i najpiękniej. Ale żeby to robić, musiała się uczyć tekstów. Nie zmieniło to drastycznie jej słabych ocen z angielskiego, ale zaczęła mówić i to z pewnością siebie - mówiła tekstami piosenek, pisała wypracowania o piosenkarkach i gdy słyszała na lekcji nowe słowo, łączyła z nim piosenkę, którą znała. Nie dało się jej włożyć w pudełeczko, opisać. A im dalej w mojej nauczycielskiej karierze, tym bardziej rozumiałam, że nikogo nie uda mi się opisać etykietką. Mojego związku i partnera też.
Spojrzałam na siebie i swoje naturalne talenty. Jest to zupełne przeciwieństwo mojego partnera. Jestem urodzonym geniuszem w optymalizacji życiowych systemów i gdybym miała od siebie dać 50% i oczekiwała, że on da od siebie swoją resztę, prawdopodobnie razem byśmy skończyli sfrustrowani, niespełnieni i z podrażnionym poczuciem pewności siebie, ani trochę zoptymalizowani. Ale zaś Bartek jest dojrzałym dorosłym, który umie czytać mały druk. Gdy dostałam kiedyś dorosłe pismo z dorosłego urzędu, patrzyłam na nie przez dwie minuty, po czym spojrzałam na Bartka i powiedziałam „nie wiem co czytam”. Gdybym ja miała od siebie dać 50% w sprawach papierkowych, to byśmy polegli i pewnie byśmy skończyli w więzieniu. A najbardziej odczułam niepraktyczność systemu 50-50, gdy przeszłam na niższy wymiar pracy i zaczęłam mniej zarabiać. Nie mogłam dać swojego 50% tam, gdzie zwykle dawałam. Nie mogłam, bo moje procenty były przy dziecku, w domu, w tworzeniu rodziny.
I wtedy do mnie to naturalnie dotarło.
Partnerstwo to uzupełnianie. Tego się nie da opudełkować. To ciągłe sprawdzanie gdzie brakuje, gdzie się przelewa, a gdzie jest akurat. To dni, gdy ja mam 10% baterii w sobie i nie mam siły zrobić obiadu, więc Bartek daje swoje procenty i odmraża coś lub zamawia. To chwile, gdy zachce mi się majsterkowania i daję swoje 100%, bo jestem pełna zajarania zadaniem, chcę to robić i nie potrzebuję wtedy 50% partnera, bo po co mi 150%? To ciągła praca nad komunikacją. Wykorzystywanie naturalnych talentów w życiu rodzinnym przynosi nam coraz więcej korzyści, generuje o wiele mniej frustracji i daje poczucie spełnienia. Jestem naturalnym ogarniaczem, umiem rozdzielać zadania koncertowo, więc zamiast z tym walczyć, korzystamy z tego. Bartek potrafi zamykać zadania, wykonywać mrówczą pracę, więc to on będzie ciągnąć nas przez trudny żmudnych projektów. To nie jest stały podział, oklejony, opudełkowany. Życie bywa tak przewrotne, tak zmienne, że wymaga elastyczności, czułości i gotowości na nowości w każdej chwili. Mam w sobie bunt na to, że nie mogę zwyczajnie przypisać każdemu z nas roli, przykleić na czoło naklejkę „ty zarabiasz”, „ty wychowujesz”, „ty gotujesz”, „ty sprzątasz”, ale świadomość, że to tak nie działa na dłuższą metę sprawia, że chowam mój pistolet na etykiety do szuflady i niczym woda, uzupełniam braki w szklance codzienności.



Komentarze