top of page

Kiedy powiem sobie dość (i social mediom)

Zaktualizowano: 8 sie

Usunęłam Fejsa, Instagrama i YouTuba, a potem przez miesiąc uczyłam się na nowo myśleć jak człowiek – taki miękki, z trudnymi emocjami, z prawdziwym życiem do przeżycia, a nie jak maszyna do wypluwania rozrywki dla przegrzanych od contentu umysłów obcych ludzi. Ale od początku.


Zaczęło się niewinnie – od siedzenia na kiblu. Dostałam wiadomość: „Sorka, nie odpisywałam, bo usunęłam Insta na miesiąc i dopiero teraz nadrabiam zaległości”. Siedziałam sparaliżowana na tej toalecie i patrzyłam w ekran, próbując zrozumieć, czemu tak mnie to dotknęło. W końcu odpisałam: „Jezu, też bym tak chciała” – bo taka była prawda. Też chciałam rzucić wszystko w pizdu, bo zaczynałam dostrzegać, jak bardzo prowadzenie sociali ryje mi łeb. Taka myśl nie powinna gościć w mojej głowie dwa dni po ogłoszeniu nowego produktu cyfrowego, który wymaga promocji, lajwów, postów, budowania zaangażowania i robienia z siebie słupa reklamowego w nadziei, że ktoś kliknie „kup”. A potem ten produkt trzeba jeszcze pociągnąć i dowieźć do końca. Ale ta wiadomość wybiła mnie z tego szału, wbiła kij w szprychy i wyjebałam się paskudnie z tego rowerka.


Nagle przed oczami zobaczyłam dwa życia (przypominam, że ciągle jestem w tej cholernej toalecie!!!) – moje prawdziwe i to online. I chociaż tworzyłam autentycznie, z pasją i dla ludzi, moim głosem, to prawda jest taka – nie da się być stuprocentowo autentycznym w social mediach. A nawet jeśli się jest i robi się coś od serca, to tworzenie contentu z tego wymaga tej gorzkiej, czasami niekomfortowej kropli manipulacji rzeczywistością. Przetarcie blatu do nagrania kubka kawy. Ustawienie się tak, by sukienka lepiej leżała. Mówienie rzeczy, które mogą zainteresować, ale niekoniecznie odrzucić.


Wydawałoby się, że skoro z taką prawdą w głosie tworzę swoje treści, to o jakich dwóch życiach mowa? A już ci, kochanieńka, mówię – bo to jest bardzo istotne pytanie. Otóż w socjalach mam koleżanki, które wiedzą o mnie, a ja o nich, rzeczy, których czasami nie wiedzą nasi partnerzy (we listen and we don’t judge, okej?). Ale jest jeden malusi haczyk – ja nie wiem, jak te osoby wyglądają i jak mają na nazwisko. Te osoby nie istnieją w moim prawdziwym życiu. Nie było ich nigdy na moich urodzinach, nie spotkałyśmy się na milenialną capuczinę w nadwyraz drogim miejscu. Ale to niejedyny powód, dla którego prowadzenie dwóch żyć miało miejsce.


Wielokrotnie, bo codziennie, zdradzałam moje prawdziwe życie z tym online. A jak to robiłam? Inscenizując moje realia pod zbliżający się w kalendarzu content. Generowałam doświadczenia tylko po to, by mieć o czym pisać, nagrywać i mówić. I chyba to zaczęło mi doskwierać najbardziej. To ciągłe myślenie contentem – tu nagram, bo się może przydać; tam zrobię zdjęcie, będzie na posta. Piękne obrazki, cudne treści, wymuskane teksty, a w tych urywkach filmu, które nie trafiły na rolkę, widać, jak któryś raz nie zwróciłam uwagi na koparkę, którą pokazywał mi syn, bo szukałam dobrego światła. Hmmmm. Ciężko na sercu. A, i właśnie – produkt cyfrowy odwołałam. Tygodnie pracy i kupa hajsu w błoto – było warto.


A to wszystko na tym kiblu.


Ale wtedy jeszcze nie było we mnie myśli, a co dopiero gotowości, by to faktycznie wszystko rzucić w pizdu.


Bo aby ta gotowość przyszła, musiałam zrozumieć, co mi te socjale tak naprawdę dają. W coachingu moim ukochanym zwrotem w perspektywie jest zdanie: nawet w najbardziej chujowej sytuacji zawsze masz korzyści, dlatego w niej jesteś, a nie uciekasz od razu. Więc skołczowałam się sama i po wielu dniach musiałam stanąć twarzą w twarz z niewygodną i całkiem paskudną prawdą – jestem interesownym babsztylem wykorzystującym social media do wypełniania w duszy doliny o nazwie „Nie chcę być sama i chcę się czuć potrzebna.”


I tak stworzyłam sobie malutkie poletko, na którym sadziłam roślinki (posty), ludzie przychodzili i mówili: „O wow, Ola, ale Ty jesteś super, jakie piękne kwiaty, nauczysz mnie takie sadzić?” – co mi dawało znać, że im się spodobało, więc chcą więcej, że mogę im się na coś przydać, a przy okazji ja nie byłam na moim poletku sama i ciągle ktoś ode mnie coś chciał. Wspaniale!!! Co za cudowne miejsce.


Do czasu.


Głowa zaczęła funkcjonować na takich zasadach: stwórz treść – a najlepiej viral – by posypały się komentarze, bym mogła wchodzić w interakcje i za każdym razem, jak wejdę na Insta, to będzie na mnie czekało coś nowego do przeczytania. Ale pamiętaj!!! Nie możesz pisać o czym chcesz! To musi być coś przyjemnie nostalgiczne albo turbo uniwersalne, by każdy się mógł utożsamić, albo szokujące, by pod postem ludzie się zjadali komentarzami. No i crème de la crème – wykup na to reklamę, by podbić wyświetlenia. Niech leci w świat, niech przyjdzie na to moje poletko cały świat i zobaczy te moje piękne kwiaty!!!


Konsekwencją tego myślenia było to, że wszystko, co robiłam, nie wynikało z mojej autentycznej potrzeby i chęci, ale miało na celu wpaść w upodobania innych. A nikt nie lubi tych, co się starają za wszelką cenę, by inni ich lubili – nawet jak się zapłaci za reklamy.

Dodałam z wakacji posta. Nie mogłam skleić porządnie zdania, ale go usunęłam, bo nagle pomyślałam coś, czego nie czułam nigdy wcześniej w kontekście postowania: „Po chuj?” – i usunęłam aplikacje z telefonu. Rzuciłam to wszystko w pizdu.


Ostatnim gwoździem do trumny okazało się zdjęcie karmiącej piersią kobiety – ale ta kobieta karmiła ostatni raz i chciała to uwiecznić. Zobaczyłam to zdjęcie przypadkiem, spojrzałam na moje dziecko, które przez ostatnie 12 godzin próbowałam pierwszy raz odstawić od piersi, i pomimo koszmarnej nocy – udało się. Ale… nie mam takiego zdjęcia! BOŻE! NIE MAM TAKIEJ PAMIĄTKI! Poszliśmy do ogrodu spróbować dziecko do piersi jeszcze przystawić, a ten chce tylko placki jeść! Jego matka dramaty przeżywa, bo nie ma takiego zdjęcia wśród pięćdziesięciu tysięcy fotek w galerii, a ten nie chce jej pomóc, bo woli placki! Całą noc płakał za mlekiem, a teraz nic?!


Więc tak oto mam zdjęcie, na którym jestem zaryczana z tego obezwładniającego FOMO – „to se ne vrati” w najgorszym wydaniu – a ten je te placki z jagodami, co mu prababcia przygotowała.


Wtedy mnie olśniło absolutnie – to nie może tak być i nie chcę, by tak było. Nie chcę wygenerowanych sztucznie okazji do przeżywania życia. Nie chcę myśleć o tym, że ta wspaniała chwila z moją rodziną byłaby wspaniałym materiałem na content. Nie chcę mieć średniej pięciu godzin zużycia social mediów. Nie chcę zazdrościć innym czegoś, bo zobaczyłam to u nich na profilach. Nie mam w sobie tej dojrzałości emocjonalnej, by nie przeżywać tego wszystkiego. Zostawiłam swoje poletko – niech zarasta chwastami. Nic pięknego się tu już nie wydarzy.


Jedną z książek, które przeczytałam w tym miesiącu (odzyskałam pięć godzin na dobę, więc zaczęłam znów czytać), był „Minimalizm cyfrowy” Cala Newporta – i idealniej w czasie nie mogło się to zgrać. Oprócz tego, że według niego zredukowanie swojej obecności w socialach do zera na jakiś czas jest przełomowe (i faktycznie dla mnie było), to otrzymanie naukowego potwierdzenia, że ta droga nie prowadzi do niczego autentycznego i wcale nie daje mi tego, czego potrzebuję, było równie istotne.


Bo ostatecznie wszystko sprowadza się do jednej rzeczy: poprzez ciągłe zajmowanie się scrollowaniem, tworzeniem treści, rozmowami, reagowaniem na posty i komentarze innych, nie starcza miejsca na to, bym mogła na chwilę dać dojść do głosu własnym myślom. Odcięcie się od mediów społecznościowych pozwoliło mi pierwszy raz od... bycia nastolatką porozmawiać ze sobą, spojrzeć sobie samej w oczy i zmierzyć się z trudnymi myślami i emocjami. Zobaczyłam najciemniejsze odcienie mojego uzależnienia od atencji i dbania o innych. Przekierowałam to w – chwilami syzyfową – naukę dbania o siebie, dawania samej sobie uwagi i poruszania się na nowo po świecie, gdzie social media są i będą.


I chociaż dzisiaj jedynym miejscem, gdzie loguję się do świata, jest komputer (a jego otwieram wieczorami, kilka razy w tygodniu), to widzę, jak dużo wysiłku wkładam, by tylko sprawdzić wiadomości lub wrzucić informację o zbliżającym się wydarzeniu – bez scrollowania, bez wchodzenia w interakcje.


Największą dla siebie pracę już wykonałam – udowodniłam sobie, że świat się nie skończy, jak zostawię to wszystko w pizdu. Że nic nie stracę. Że mogę inaczej i mogę to potraktować jak naukę powrotu do mojego naturalnego porządku – gdzie mówi się głosem, nie tekstem; gdzie to, co dzieje się przed moimi oczami, jest ważniejsze niż to, kto coś robi w stories; gdzie moja wartość idzie ze środka, a nie z liczby serduszek i komentarzy.


A największe zaskoczenie – bolesne, ale prawdziwe – przyszło dopiero niedawno. Moja cała działalność w social mediach była po to, by móc na nich zarabiać – abym mogła spędzać więcej czasu z dzieckiem w sposób, o którym zawsze marzyłam, będąc mamą z moich snów. I miesiącami mówiłam sobie: jeszcze jeden post, jeszcze jedna rolka i dotrę do tego klienta, do tej firmy – i będę pracowała mniej.


Taki moment może nigdy nie nadejść, ale za to wydarzyły się w tym miesiącu wolnym od mediów społecznościowych dwie rzeczy: zarobiłam najwięcej od początku mojej działalności doradczo-coachingowej (a tylko jedna klientka była z internetu – reszta z polecenia, zlecenia też), ale najważniejsze – każda minuta mojego dnia z dzieckiem była tu i teraz. Bez telefonu. Bez myślenia o contencie. Bez nagrywania i robienia zdjęć. I nigdy nikt nie zobaczy jak w deszczu oglądaliśmy we trójkę konie, przytuleni i przemoknięci.


To ten mityczny quality time, co?

1 komentarz


❤️

Polub

Nie przegap żadnego felietonu ani wydarzenia.

Zapisz się do newslettera i otrzymuj nowości na maila w każdy piątek!

bottom of page