top of page

"Bo zawsze się dochodzi gdzie indziej, niż się chciało" czyli o porażkach?

W gimnazjum zapisałam sobie w kalendarzu fragment wiersza „Odys” Leopolda Staffa, który brzmi tak:


(...) Niech cię nie niepokoją

Cierpienia twe i błędy.

Wszędy są drogi proste

Lecz i manowce wszędy.


O to chodzi jedynie,

By naprzód wciąż iść śmiało,

Bo zawsze się dochodzi

Gdzie indziej, niż się chciało. 


Te dwa ostatnie wersy „bo zawsze się dochodzi gdzie indziej, niż się chciało” zamieszkały w mojej głowie, urządziły sobie wygodnie posłanie i przypominają o sobie, gdy drastycznie zbaczam z kursu w życiu. A dzieje się tak… od zawsze. Otóż moim ogromnym, ale to paskudnie gargantuicznym problemem jest to, że jak chcę pójść od punktu A do punktu B, to w najlepszym wypadku ląduję przy literce Ź. I tak było ze wszystkim - studia (było zarządzanie, była medycyna, była niderlandystyka i inne filologie), plany zawodowe (achhh moje ulubione: architektka, pilotka, lekarka, organizatorka eventów, nauczycielka), miejsce zamieszkania (marzyłam od piętnastego roku życia o Holandii, gdzie w końcu udało mi się zamieszkać, by… wrócić do Polski po roku), relacje (z przyjaciół zrobili się obcy, chociaż tyle pracy się włożyło w te znajomości - ale to właśnie wtedy pojawiały się osoby dziś tak bliskie) i marzenia (każdego dnia coś innego!). Pomimo tych wszystkich zakrętów, zwrotów akcji i zmian, ja dalej przeżywam, że doszłam nie tam, gdzie chciałam, chociaż wiem, że ostatecznie było to najlepsze, co mogło mnie spotkać. 


Ale tym razem nie chciałam odpuścić tak łatwo. Postanowiłam poddać to ostatecznej próbie i przekonać się, czy może jak się wezmę i zacisnę pięści, to uda mi się w końcu zrobić ten dystans od A do B, czyli dość do celu, tam gdzie chciałam. I tak przez prawie dwa lata szłam niczym taran, niczym czołg (pozdrawiam tutaj panią Schmit od plastyki z gimnazjum, która powiedziała, że jestem jak czołg) do jednego, konkretnego celu: zmonetynować każdy mój talent, by móc po urlopie macierzyńskim zrezygnować z etatu.


Wzięłam się na poważnie do roboty, bo czasu było mało (byłam w 5 miesiącu ciąży i wizja końca urlopu macierzyńskiego już wtedy mnie przerażała). Zapisałam się na studia podyplomowe z coachingu i doradztwa zawodowego, skończyłam pisać książkę, rozpoczęłam praktyki i wtem urodziłam, wraz z drugim poniedziałkiem nowego roku. W głowie włączył się licznik - został rok, by zrealizować plan. Panika zalała moje ciało, a zegara w głowie już wyłączyć się nie dało. Ale plany musiały poczekać, bo okazało się, że bycie mamą spodobało mi się za bardzo, że chciałam temu poświęcić każdy swój oddech. Z jednej strony robiłam wszystko, by za rok móc zostać z dzieckiem w domu, wykonując swoją pracę zdalnie i w godzinach dla mnie dogodnych, a z drugiej marzyłam o tym, by nie robić nic innego jak patrzeć na tego małego groszka i otulać się tym obezwładniającym uczuciem. Zaczęła się ta wysławiona walka o wybalansowanie macierzyństwa z pracą. Wieczorami i w drzemkach pisałam, tworzyłam treści na social media, wysyłałam propozycje współprac i składałam książkę, by rano przytulać bobaska i jechać na klub mam. Tam oddawałam się bezwstydnie mojej nowej macierzyńskiej obsesji i poznawałam inne mamy. Bliskie relacje z tymi kobietami dały mi ujście na realizację moich planów i zaczęłam kierować wszystkie swoje działania w stronę tych mam i ich potrzeb - grupowe spotkania coachingowe, angielski dla mam, promocja i organizacja wydarzeń dla mam z dziećmi, pisałam o moim doświadczaniu macierzyństwa i pokazywałam swoją rodzicielską codzienność. Wydałam książkę, samodzielnie, i ogłosiłam, że już siadam do drugiej części. Nie powstała do tej pory, bo tak zaangażowałam się w projekty, które sama sobie wymyśliłam, że na pisanie nie było czasu, chęci i… potrzeby. Zaczęły spływać propozycje płatnych współprac, wieść o moich działaniach się niosła, przychodziły klientki, warsztaty się zapełniały, a ja na tej fali płynęłam. 


Płynęłam tak intensywnie, że nie dostrzegałam co się po dzieje po drodze. 


Zaczęły mnie gnębić myśli, że nie potrafię stworzyć relacji z własnym dzieckiem, że nie potrafię kochać go całym sercem. Przypuszczenia okazały się być całkiem trafne, bo ciężko budować autentyczne wspomnienia, gdy naszej dwójce zawsze towarzyszył niewinnie nagrywający telefon. Odkąd telefon przestał się pojawiać podczas wspólnych zabaw, te przykre myśli więcej się nie pojawiły. Z czasem obracanie moich talentów i przeżyć w content powodowało, że stawały się one wymuszone, nie moje, wyreżyserowane pod bezwzględny algorytm, a to w zastraszającym tempie osuszało moją studia pomysłów i kreatywności. Ale coś jeszcze do mnie dotarło - pracując tak ciężko nad tym, by móc po urlopie rzucić etat i być z dzieckiem tyle, ile chcę, odbierałam sobie ten czasu tu i teraz. Łączenie tego wszystkiego było trudne… nie, nie trudne. Niemożliwe. To było niemożliwe. Zawsze było coś kosztem czegoś i najczęściej było to kosztem mojej relacji z dzieckiem. 


Pewnego dnia prowadziłam sesję coachingową i zadałam klientce (która też była mamą małego dziecka) pytanie: „co ci da rzucenie etatu?”. To pytanie sprawiło, że w ekranie zamiast twarzy tej mamy, pojawiła się moja - musiałam również sama przed sobą na nie odpowiedzieć. Moja sytuacja etatowa zawsze różniła się od tej standardowej - pracuję w szkole, więc wymiar godzin w etacie jest mniejszy. Ale w całej mojej dotychczasowej karierze nauczycielskiej pracowałam ponad etat i tylko takie doświadczenie znałam, a to była praca od rana do nocy - przygotowując angażujące lekcje, projekty, celebracja specjalnych dni, konkursy, przebierańce i inne cuda na kiju, które teraz wydawały się niemożliwe do pogodzenia z nowymi obowiązkami. Postanowiłam zatem przejść po urlopie na pół etatu, bo jednak umowa o pracę to umowa o pracę i kobiecie w naszym kraju jest ona bardzo na rękę. Zrozumiałam, że rzucenie etatu nie da mi tego, co myślę, że będę miała - praca na własny rachunek to praca 24/7, a ja nie byłam ani na to gotowa, ani na to chętna. Ja po prostu chciałam zająć się domem, dzieckiem i tworzyć mu dzieciństwo na jakie on jako dziecko i my jako rodzice zasługiwaliśmy. Redukcja etatu w połączeniu z klientkami coachingowymi i warsztatami miała być tym złotym środkiem. 


Ale prawda jest taka, że mój mózg nie chciał tego kupić. Czułam, że poległam, że nie udało mi się. Pierwszy raz tak bardzo mi się nie udało. Dostałam namacalny dowód na to, że ciężka praca, pewny krok do celu i świadome kroki nie doprowadziły mnie tam, gdzie chciałam. Miało być inaczej! Złość, żal i poczucie niesprawiedliwości zalały mnie, odbierając mi resztki energii, kreatywności i chęci do działania. Nie miałam w sobie też gotowości na to, by spojrzeć na to, co mi wyszło - było tylko miejsce na bunt i ugłaskanie mojego smutku. Ola w ciąży by się załamała, gdyby wiedziała jak to się skończy. Tym razem nie czułam tego, że los ma mnie w opiece.


Potrzebowałam wielu tygodni, kilku przeczytanych książek, wielu wypłakanych łez i wyczyszczonego umysłu z plików cookies, by zrozumieć to, co Leopold Staff napisał. Doszłam tam, gdzie nie chciałam, ale tam, gdzie miałam. Los miał i ma mnie w opiece. Ostatecznie, tak ze spokojną ręką na sercu, lepiej tego bym nie zaplanowała. Ola w ciąży, która miała inną wizję na życie, nie wiedziała jeszcze co będzie dla niej ważne za dwa lata. Nie wiedziała czym się będzie kierować, jaka będzie jej sytuacja życiowa i czego będzie potrzebować. Miała wizję, którą życie zweryfikowało. Dlatego z tego całego doświadczenia wyciągam jedną najważniejszą lekcję: żyj dziś tak, jakby spełniły się wszystkie marzenia. Chociaż żyją we mnie dwa wilki - jeden mówi, że każdy kowalem swojego losu, a drugi, że co ma być to będzie, tak tego drugiego dzisiaj chętniej dokarmiam resztkami, które wywalił Franek na ziemię przy obiedzie. Trzymając się swoich kluczowych wartości: „rodzina, zdrowie, odwaga i ciekawość” wiem, że podejmę dobre decyzje, które doprowadzą mnie tam, gdzie trzeba, nawet jak się będę buntować. I to mi daje też możliwość sporadycznego rzucenia chrupka do tego pierwszego wilka, bo nie oddaję kierownicy w pełni losowi - prowadzę się zgodnie z tym, w co wierzę. 


Gdybym dzisiaj mogła powiedzieć jedną rzecz Oli, która w ciąży zaczęła snuć wielkie plany zawodowe. powiedziałabym to: „przed każdą decyzją zapytaj siebie „po co?” i jeżeli odpowiedź będzie naturalnie układała się w sercu i na języku, idź w to, a jeżeli będzie przemawiać za tym strach o jutro, podziękuj i odwróć się na pięcie. Los ma cię w opiece, będzie lepiej niż myślisz.” 

Komentarze


Nie przegap żadnego felietonu ani wydarzenia.

Zapisz się do newslettera i otrzymuj nowości na maila w każdy piątek!

bottom of page